Piwo powinno być gorzkie i lekkie. Gorzkie żeby orzeźwiało, a lekkie żeby nie muliło w upalną pogodę. Takie ortodoksyjne dość podejście podziela pewnie mnóstwo Rodaków, ale browary muszą szukać nowych grup docelowych i kierować swą ofertę nie tylko do "prawdziwych" piwoszy. Patrząc na sukces plażowego piwa z sokiem malinowym przygotowują coraz to więcej przeróżnych miksów piwopodobnych. W tym sezonie furorę robią oparte na lemoniadzie Warka Radler i zwłaszcza Lech Shandy. Przetestowałem je i ja i nie będę udawał, że się przy tym męczyłem.Lech Shandy jest wszędzie i jest o nim naprawdę głośno. Jego skład ( nie piszę o stabilizatorach, regulatorach i aromatach zbliżonych do naturalnych ) to pół na pół piwo z lemoniadą. I rzeczywiście smakuje trochę jak piwo, do którego ktoś wcisnął cytrynę, a całość mocno posłodził. Shandy dba o pozory, abyśmy myśleli, że pijemy piwo, wprawdzie leciutkie i smakowe, ale wciąż piwo. Da się tym orzeźwić w upalny dzień bez jakiegoś zmuszania się, ale wielkiej frajdy nie daje. Przede wszystkim uderza po zębach pewną sztucznością, nadmiernym zaangażowaniem chemii, Pijąc Lecha miałem wrażenie, że jest słodzony znienawidzonym przeze mnie aspartamem, na etykiecie tego jednak nie znalazłem.
Warka Radler to odwrotne podejście do podobnej mieszanki. Przede wszystkim w Radlerze dominuje lemoniada nad piwem w proporcjach 60/40. W smaku ta różnica zdaje się być jeszcze większa. Miałem wrażenie picia przygotowanej w domu lemoniady minimalnie uszlachetnionej alkoholem. Wrażenie domowości potęguje fakt, że Radler jest napojem mętnym. Smaczny, rześki, zaledwie 2% alkoholu, bez wyczuwalnej sztuczności, po prostu pyszny. I to za jedyne 2,50 zł.
Jak widać u mnie wygrała Warka, ale znów zostałem przegłosowany. Na fotce poniżej widać dwie osy, które wybrały Shandy, co zresztą skończyło się dla nich śmiercią.






