
Coś czuję, że tą notką narażę się wielu Czytelnikom. Trudno.
Ilekroć rozmawiam o winach z osobami pijającymi je rzadko, powraca temat wina śliwkowego. I opinie są jednostronne, a różni je tylko poziom zachwytu nad tym cudem powstałym ze śliwek.
Pomińmy już fakt, że wino powstaje ze sfermentowanego soku z winogron, a nie z zalewu na śliwce. Piłem parę razy wina zrobione metodą domową i wiele z nich było co najmniej przyzwoitych. Niestety Choya taka nie jest. Słyszałem kiedyś, że pić samej się jej nie da, ale z sushi radzi sobie zadziwiająco dobrze. Więc połowicznie się zgadzam z taką opinią. Połowicznie, bo pić samej rzeczywiście się jej nie da, ale w towarzystwie sushi jest niewiele lepiej. Choć przyznam uczciwie, że jednak ciut lepiej i za to ma mały plusik. Pijąc wino śliwkowe miałem natarczywe wrażenie, że już skądś je znam. I nagle olśnienie! To jest Śliwowica Łącka do której ktoś dolał dużo wody i dosypał jeszcze cukru. W każdym razie niesmak w ustach zostawia podobny. Ale Łącka chociaż rozgrzewa i robi piorunujące wrażenie na gościach.
A inne doznania? Poza śliwkowym zapachem i śliwkowym smakiem zwraca uwagę ciekawy kolor. Taki bledziuteńki róż, jaki można czasem znaleźć w Gewurztaminerach, wygląda naprawdę interesująco. Myślę zresztą, że idąc na sushi znacznie lepiej zamówić właśnie Gewurza, albo jeszcze lepiej Rieslinga, niż upierać się przy winie śliwkowym.