niedziela, 28 marca 2010

Nepenthe Ithaca Chardonnay

SMACZNE+, 99 PLN
Czym można uczcić dzisiejsze drugie miejsce Kubicy podczas Grand Prix Australii jak nie blognotką o winie australijskim właśnie. Miałem frajdę napić się ostatnio Nepenthe Ithaca Chardonnay z 2004 roku. Magazyn Wino i Decanter wspólnie zachwycają się tym winem, zachwyciłem się i ja. Na kolana rzucił mnie pierwszy kieliszek. Doskonała owocowość i zaskakująca jak na ten szczep świeżość. Stworzone wręcz dla osób chcących przekonać się do Chardonnay ( w tym i dla mnie ). Ithaca była beczkowana przez blisko rok, ale zrobiono to nad wyraz zgrabnie, nie uderza żadną wanilią po zmysłach. W skali szkolnej dałbym mu szóstkę. Ale tylko pod warunkiem spróbowania jednego kieliszka, potem było tylko słabiej, zupełnie jakbym pił inne wina. Zaczęły wychodzić złe duchy większości Chardonnay. Wokół zaczął się rozchodzić aromat przypieczonej grzanki umoczonej na dodatek w tłustym popcornie. To za co inni kochają tę odmianę, ja uważam za jej mankament. Nie żeby przestało mi nagle smakować, było nadal świetne, ale... Powtarzałem sobie w myślach, że jak na Chardonnay jest genialne. No właśnie, jak na Chardonnay... Spodoba się z pewnością miłośnikom tego solidnego szczepu. Może i ja kiedyś do nich dołączę. Na razie żaluję, że łakomstwo nie pozwoliło mi pozostać na wypiciu pierwszego kieliszka i daję winu jedynie solidną czwórkę.

sobota, 27 marca 2010

Soave Sant'Antonio

WYŚMIENITE, 39 PLN
Soave cenimy za lekkość, mineralność, kwiatowość. Za pewne wycofanie się z wyścigu o najsolidniej zbudowane wino białe. I bardzo dobrze. Wina lekkie są nie tylko potrzebne, ale i wyśmienite. Gdyby porównywać z tym wzorcem Soave od Sant'Antonio, to nie przeszłoby ono próby ognia. Jest dziwacznie nieprzystające do lekkiego stylu podwerońskiego Soave. Pełne, solidne wino. Udało mu się połączyć aromaty kwiatowe z nutami owoców południowych. a także gruszek i dojrzałych jabłek. Wino zbyt poważne by je wypić niezobowiązująco i szybciutko przy barze. Pewnie na strukturę jakiś wpływ miał 5% dodatek Chardonnay. Wino aż się prosi by pić je stosunkowo ciepłym. Co ważne przed Wielkanocą świetnie poradziło sobie w towarzystwie jajek. Gdyby wszystkie Soave chciały pójść w tym kierunku zaprotestowałbym, ale jedno jako naprawdę pyszna ciekawostka jest OK. Zwłaszcza, że cena jest jak przy zwyczajnych Soave.

piątek, 26 marca 2010

Rubus

SMACZNE+
Kolejne, po Chaenomelesie, wino od Blahy. Twórca wina zaskoczył mnie po raz kolejny i obdarował za zupełną darmochę tą flaszeczką.
RUBUS jest winem nietypowym jak na domową produkcję. Przede wszystkim nie wyczułem w nim tej "domowości" win robionych przez babunię. Domyślam się, że nie było szaptalizowane, a jeśli juz to nie nadmiernie. Zawartość alkoholu raczej niska. Fantastyczne jest w nim to, że zostało przefermentowane do końca. Jedną z rzeczy, które mnie najbardziej rażą w winach domowych jest ich dosładzanie na siłę. W Rubusie tego nie spotkamy, jest normalnie wytrawne. Poza tym wino jest ujmująco czyste, klarowne, także nie perli się. Ponieważ powstało z malin i leśnych jeżyn łatwo domyślić się jakie aromaty będą w nim dominować. Nie wiem w jakich proporcjach mieszano owoce, ale malina jest wyraźnie schowana, na pierwszy plan wysuwa się jeżynka. Pachnie jednak nienachalnie, naturalnie elegancko. Oba te owocowe zapachy są częstymi gośćmi w "normalnych" winach gronowych, zatem wąchając Rubusa czułem się jak w domu. Inność wina rozpoczęła się dopiero w ustach. Pierwszy kieliszek nie smakował mi niemal wcale. Ale prawda jest taka, że nie umiałem wyzwolić się z porównywania do win gronowych. Ale jak się ułożyło na języku, jak już się z nim oswoiłem, było tylko lepiej. Delikatna krucha budowa plus silna owocowość. Dla mnie to jedna z przyjemniejszych kombinacji w winach czerwonych, zwłaszcza gdy za oknem robi się ciepło. Doskonałe gdy nie mamy ochoty zajadać steków. Pite w towarzystwie owoców doskonale dawało sobie radę. Jedyne czego mu ewidentnie brakuje to ciałko, ale w końcu winogrona muszą dawać jakąś przewagę:-)
Zaskakujące jest to, że Rubus jest o wiele lepszy i normalniejszy w smaku od licznych win polskich zrobionych z Ronda czy jeszcze bardziej wynalazkowych odmian.
Wielkie podziękowania dla Blahy za to wspaniałe doświadczenie!

niedziela, 21 marca 2010

Reklama Casillero del Diablo

Producent Casillero del Diablo, choć jest wielkim graczem światowym, próbuje sprzedać nam swój wizerunek jako niewielkiej firmy rodzinnej z tradycjami. Służyć ma temu głupawa niby legenda przedstawiana na kontretykietach wina. Z grubsza chodzi w niej o to, że wina założyciela winnicy Don Melchora cieszyły się kiedyś wielką sławą. Osoby chcące ich spróbować, a niekoniecznie za nie płacić, zakradały się nad wyraz często do piwnicy pustosząc ją. Sprytny Don Melchor rozpuścił plotkę, że w jego posiadłości zamieszkał Diabeł. Strach przed Biesem był tak silny, że od tego czasu piwnice przestano plądrować.
No cóż, papier jest cierpliwy i każdą dyrdymałę przyjmie. Mnie to ani ziębi ani grzeje. Przyznać jednak muszę, że animowana wersja tej historyjki zrobiła na mnie spore wrażenie. Paluszki lizać. I stąd ten post.

A tak przy okazji. Miałem okazję spróbować niedawno temu Casillero del Diablo Reserva Privada, mieszanka Cabernet z Syrah. Ma się nijak do "zwykłego" Casillero. Pięknie zbudowane, gładziuteńkie na języku jak niemal Merlot jakiś, krągluteńkie jak... diabli. Spokojnie dałbym mu wysoką notę, ale spróbowałem niestety tylko tyci tyci i boję się przesadzić. Jak dane mi będzie wypić pełną butelkę, to z pewnością tu zagości.

środa, 17 marca 2010

California Dreaming Festival VI

Powoli ten blog zmienia swój charakter z blogu o winach na blog imprezowy. Trzeci wpis i trzecia relacja z degustacji. Ale to przecież nie moja wina, że jest taki natłok ciekawych wydarzeń skumulowanych w jednym czasie. Żal opuścić choć jedno z nich. Niektóre, jak Gambero Rosso, zapadną w pamięć, a po innych takich jak California... pozostanie mi tylko blognotka. No może zapamiętam coś jeszcze. Przybicie piątki z Ambasadorem USA Lee Feinsteinem i fantastyczny widok z ambadorskiej rezydencji.
Co zaś do win to fakty są takie, że nie samą Kalifornią żyje winiarska Ameryka i nie samymi Cabernetami i Zinfandlami żyje Kalifornia. Niestety podczas prezentacji nie było nam dane się o tym przekonać. Rozumiem rzecz jasna, że skoro była to degustacja win z Kalifornii to prezentowano wina kalifornijskie właśnie. Aczkolwiek przydałby się jakiś mały stoliczek gdzieś na uboczu, przy którym byłaby okazja spróbowania win z Oregonu, Waszyngtonu czy innej Florydy.
Co zaś do ubóstwa szczepów przedstawianych, to wypada współczuć naszym sojusznikom zza Oceanu. Jeśli chcesz wypić coś białego to proszę bardzo, mamy wszystko pod warunkiem, że będzie to Chardonnay. Pojawiło się kilka butelek z innych odmian, ale to chyba na zasadzie dowcipu. Jedno sensowne Pinot Grigio, kilka Rieslingów robiących obciach tej zacnej odmianie, jakiś niezły, ale dziwny Viognier i masakrycznie przerysowany Gewurztraminer.
Z czerwienią było o niebo lepiej. Cabernet Sauvignon i Zinfandel to szczepy, które pokochały Kalifornię. Fajnie było popatrzeć jak różny może być Zinfandel, od przesadnie żywej owocowości, przez dojrzałą harmonię, po wina zabite zbytnim umiłowaniem amerykańskiej beczki.
Obok dwóch wymienionych szczepów można było znaleźć trochę Pinot Noirów. I to było dla mnie największe, bardzo pozytywne zaskoczenie. Zupełnie jak bohaterowie Bezdroży, podążałem od stołu do stołu w poszukiwaniu idealnego Pinota. I muszę przyznać, że nie nadziałem się na zbyt wiele min. Jeśli czytają mnie kalifornijscy winiarze :-), to zdecydowanie polecam im prace nad tą odmianą. Efekty wyglądają lepiej niż obiecująco. Polujcie w sklepach na amerykańskie Pinoty!
Inne czerwone wina wystąpiły w charakterze ciekawostek i nie do końca warto im poświęcać czas.
W kuluarach usłyszałem, że wina amerykańskie mają u nas aż 20% rynku. Wolne żarty! Jeśli to prawda to znaczy, że aż 19,9% polskiego rynku ma amerykańskie, bądź co bądź, Carlo Rossi. Wina próbowane przeze mnie podczas California Dreaming Festival VI mogły jednym osobom smakować bardziej, innym mniej. Mają niestety wspólną jedną cechę, są diablo drogie. Rozumiem to, inne są koszta w przypadku importu win z UE, a inne z USA. Nie wierzę więc, że pomijając napoje winopodobne w stylu Carlo Rossi czy Sutter Home, kalifornijscy winiarze podbiją nasz rynek. Trochę szkoda, a trochę nie szkoda...

czwartek, 11 marca 2010

Gambero Rosso w Warszawie

Druga odsłona włoskiego najazdu na Warszawę. Tym razem pokaz najwybitniejszych win włoskich zorganizował wydawca słynnego przewodnika winiarskiego Gambero Rosso. Jest to wciąż najbardziej opiniotwórcze włoskie wydawnictwo, ich rekomendacje bez wątpienia przekładają się na wyraźny wzrost sprzedaży.
Gambero Rosso odwiedził Warszawę w ramach Top Italian Wines Road Show. Jest to taki objazdowy cyrk w rodzaju "jeśli dziś wtorek to jesteśmy w Londynie, a skoro środa to znaczy, że już w Warszawie". Jeśli wierzyć winiarzom ( a nie mam powodów by nie wierzyć ), to uczestnictwo w takiej objazdówce kosztuje okrągłe 30.000 € ! Kwota tak ogromna budzi u mnie dwie wątpliwości. Pierwsza jest dość oczywista. Skoro winiarz płaci taką harmonię pieniędzy, to później musi przerzucić koszty na konsumenta. Jeśli mówimy o winnicach produkujących nie miliony, ale raczej dziesiątki tysięcy butelek, to takie dodatkowe obciążenie jest odczuwalne. Druga moja wątpliwość łączy się z brzydką cechą podejrzliwości. Zakładam, że wspomniane 30.000€ ma przede wszystkim starczać na opłaty związane z objazdówką. Niemniej z pewnością jakiś grosik ( myślę, że całkiem niemały ) zostaje w kieszeni Gambero Rosso. Jeśli więc zarabiają oni na winiarzach, to czy nie zadrży im ręka gdy będą chcieli źle opisać wina swoich, bądź co bądź, chlebodawców? Nikt rozsądny nie gryzie przecież ręki, która go karmi. Nie wypada mi jednak zanadto marudzić. W końcu za udział w prezentacji nie musiałem płacić, a przedstawiane wina z pewnością świetnie broniły się same.
W Hotelu Sheraton, w którym odbywała się prezentacja, zjawiły się niemal wszystkie rodzime gwiazdy branży winiarskiej. Znak, że impreza jest traktowana nad wyraz serio. Po otwarciu bram Sezamu nie pobiegłem od razu do stolików stanąć w kolejce po Sassicaję czy inne Barbaresco Gaja. Udało mi się dostać na dwa seminaria i to był świetny wybór. Pierwsze było przeglądem win włoskiej Północy, zaś drugie to wina z Włoch Środkowych. Obie prezentacje prowadzone były w tempie ekspressowym. Łącznie mieliśmy zaledwie około 2,5 godziny na delektowanie się czterdziestką win. Trochę szybko, ale grzech narzekać jeśli jednego dnia można spróbować obok siebie dwóch Barbaresco, trzech Barolo, dwóch Amarone, że o Supertoskanach nie wspomnę. Właśnie przy największych winach pojawił się u mnie dylemat. Odpluwać, żeby dobrze oceniać wina pozostałe, czy nie odpluwać? Patrząc jak Gaja czy La Spinetta ląduje w kubełku zamiast w brzuszku chciało mi się płakać, kiedyż to będę miał okazję spróbować ich ponownie? Na szczęście zdolności poznawczych zostało mi na tyle dużo, abym mógł docenić wino nr 33, którym była słynna Sassicaia. To niezwykłe, że jedno wino moze być tak silnym magnesem, który skłonił wielu do przyjścia na imprezę. Niewykluczone, że Penelope Cruz ściągnęłaby mniej swoich fanów.
Oba seminaria były wyśmienite. Niestety sił mi zabrakło by uczestniczyć jeszcze w tym, na którym omawiano wina Południa Włoch. Pozostał jednak we mnie pewien niedosyt i udałem się na salę, do winiarzy. Tam z grubsza była powtórka win seminaryjnych, wszystko doskonłe, ale czegoś wciąż brakowało. Po zastanowieniu, opierając się o wina przywiezione do Polski, wyłoniły mi się trzy obrazy, z czego dwa fałszywe.
1. W Italii nie produkuje się wielkich czy nawet dużych win białych.
To co do nas przyjechało, to żadna reprezentacja białych Włoch. Owszem, było kilka win świetnych, jeszcze więcej głośnych, ale żeby było coś naprawdę zapadającego w pamięć, to raczej nie za bardzo. Wprawdzie Italia stoi głównie winami czerwonymi, ale bez większego kłopotu można i tam wyszukać prawdziwe białe perełki. W Warszawie ich zabrakło.
2. We Włoszech, poza niektórymi Prosecco, nie powstają wielkie wina słodkie.
Kolejne zafałszowanie. O ile Prosecco było nieźle reprezentowane, to z cichych win słodkich nie było niemal nic. Honor ratował Passito di Pantelleria Ben Rye ( kiedyś przeze mnie opisywany ), wino absolutnie genialne. Nie znalazłem niestety żadnego Recioto della Valpolicella, Recioto di Soave, słodkich wersji Marsali, Vin Santo czy nawet Moscato d'Asti.
3. Wśród win czerwonych Włochy nie mają sobie równych.
W końcu prawda. Bogactwo, różnorodność wielkich win czerwonych po prostu oszałamia. I nie myślę tu o dylemacie czy wybrać Amarone, Barolo czy Brunello. W obszarze jednej apelacji jest tyle różnych wersji stylistycznych, że wydają się wręcz nie do ogarnięcia. Pijąc sam Piemont można przez kilka miesięcy odkrywać rożnice pomiędzy siedliskami i stylami producentów. Chciałbym móc kiedyś powiedzieć: w Barbaresco preferuję styl tradycyjny Pio Cesare, La Spinetta jest zdecydowanie zbyt modernistyczna. Na razie piję wszystko, zachwycam się wszystkim. Rożnice dostrzegam, ale nie śmiem powiedzieć, że jedno jest gorsze od drugiego. Są z pewnością inne, ale to róznice na poziomie Ferrari kontra Lamborghini.
Spotkanie, pomimo drobnych zastrzeżeń, trzeba uznać za udane. Nie wyobrażam sobie by ktoś po uczestnictwie w Gambero Rosso Top Italian Wines Road Show mógł wypowiadać się o włoskim winiarstwie pogardliwie. O ile w segmencie win codziennych włoszczyzna od niemal zawsze sprawdza się wyśmienicie, to teraz widać, że bez kompleksów starają się zepchnąć z tronu Francję również w kategorii win najwybitniejszych. Nie powiem, że kibicuję w tym Włochom, marzy mi się dwuwładza...

wtorek, 9 marca 2010

Wystawa win z regionu Veneto

8-ego marca, w Dzień Kobiet, w Hotelu Marriott odbyła sie wystawa win z regionu Veneto. Uważni Czytelnicy mojego bloga wiedzą, że nie ma regionu bliższego memu sercu niż Veneto właśnie. Nie bez powodu ostrzyłem sobie zęby na to spotkanie.

Spotkanie rozpoczęło seminarium prowadzone przez Wojciecha Bońkowskiego. Był to krótki przegląd wybranych win z głównych apelacji regionu połączony z degustacją. Zgrabnie poprowadzone, treściwie i na temat. I choć niczego nowego się nie dowiedziałem, to zdecydowanie warto było pójść na seminarium. Największą zaletą tego typu spotkań jest możliwosć spokojnego porobienia notatek i niespiesznego spróbowania win. Wszystko w ciszy i spokoju, w warunkach jakże różniących się od pozostałej części popołudnia.

Po zakończeniu seminarium zaczęła się degustacja, która przebiegała w sposób standardowy. Najpierw pojawiło się trochę osób z branży naprawdę zainteresowanych możliwoscią bezpośredniego porozmawiania z winiarzami. Następnie doszło jeszcze więcej osób z okolic branży zainteresowanych wyłuskiwaniem co lepszych win. A pod koniec miała miejsce typowa dla bezpłatnych degustacji nawałnica osób przypadkowych, których łączyła chęć znalezienia "winka półsłodkiego, a jak nie ma to obojętnie jakiegoś innego". Spragnionych zbiegło się na tyle sporo, że część winiarzy pochowała swoje najlepsze wina przed publiką, a jeden nawet demonstracyjnie zamknął swoje stanowisko i poszedł zwiedzać Warszawę.
Pomijając jednak przewidywalne okoliczności, sam pomysł prezentacji win z całego Veneto uważam niestety za chybiony. Region jest trochę ofiarą własnego sukcesu. Jest tu tak wiele doskonałych siedlisk, taka różnorodność odmian, tak ciekawe sposoby produkcji, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć jednego dnia. Niezwykle interesująco prezentowały się wina z okolic Vicenzy, Gambellary, Piacenzy, a Piave D.O.C. było dla mnie odkryciem dnia. Niestety wszystkie te wina nie miały szans zabłysnąć na tle win z Valoplicelli na czele z Amarone ( w sumie nie dziwię się ). Sam idąc na degustację zastanawiałem się tylko nad tym ilu różnych Amarone skosztuję. Widziałem, że całkiem sporo osób ( jeśli nie większość ) nastawienie miała podobne. Było to wielkim wyróżnieniem dla ukochanego przeze mnie wina, ale daleko krzywdzące dla win pozostałych. Wyglądało to tak jakby wina prostsze ( ale wciąż dobre ) były karane przez swojego większego i sławniejszego sąsiada. Pozostawały w cieniu Amarone jak nie przymierzając Ciechanów żyje w cieniu Warszawy. Nie jest niczyją winą, że podczas takich spotkań chce się spróbować win najlepszych, najsłynniejszych. Myślę, że nie warto walczyć z ludzką naturą. Znacznie lepszym pomysłem byłoby zorganizowanie prezentacji, na której byłyby przedstawione jedynie wina centralnego i wschodniego Veneto. Z pewnością na to zasługują. A ja ze swej strony poświęcę w najbliższym czasie jedną czy dwie notki winom z Piave.

wtorek, 2 marca 2010

Branca Menta

WYBITNE-, 11 Euro

Branca Menta to świeższa wersja słynnego digestivu Fernet Branca. Branca Menta składa się z jakiegoś miliona ziół, a wszystko jest okraszone oczywiście tytułową miętą. Nie mam pojęcia jak udało się Włochom w harmonijny sposób połączyć tyle żywiołow. Branca Menta jest zarówno nieprzeciętnie gorzka jak i słodka, do tego dzięki mięcie naprawdę orzeźwia. Ten brązowy likier można pić na dziesiątki sposobów, ale najlepszy i tak jest czysty lub po prostu z lodem. Ewentualnie można dodać kilka kropel wody, podobnie jak się robi czasem z whisky.

Jak większość ziołopochodnych wynalazków niewielu osobom smakuje przy pierwszym podejściu. Ale od drugiego, trzeciego razu ciężko się od niego uwolnić.

Picie mocnych likierów różni się zasadniczo od picia innych mocnych alkoholi. O ile w wypadku wódki, whisky czy rumu można bez kłopotu osuszyć całą butelczynę przez jeden wieczór, o tyle mocnego likieru da się wypić nie więcej niż jedną, dwie porcje. Chcąc, nie chcąc wychodzi ekonomicznie i elegancko.